Do utraty sił, czyli 266 km jednego dnia
''Przekonałem się że nie zawsze obawy które nas tak blokują by udać się w niektóre rejony są słuszne, bo nasze wyobrażenia całkowicie odbiegają od obrazu jaki spotykamy na miejscu. Nauczyłem się jak ważne jest przełamywanie się i udawanie się tam gdzie nie mamy już sił, że każdy taki wysiłek będzie nagrodzony i odczujemy z niego satysfakcję. Rozmawianie z innymi ludźmi, z rowerzystami, z przypadkowo napotkanymi osobam, w ten sposób człowiek zupełnie inaczej postrzega swoją podróż, inaczej poznaje napotkane społeczeństwo, czuje że w tej podróży tak naprawdę nie jest sam...''
Dzień 6, Riga-Kaunas-Warszawa, 266km
By lepiej zrozumieć co wydarzyło się przez następne 24 godziny, trzeba się cofnąć do wieczoru dnia poprzedniego.
Od godziny 21 pogoda ulegała pogorszeniu, zrywał się coraz silniejszy wiatr i zaczynało padać. Idąc spać, po raz pierwszy miałem obawy czy moja konstrukcja z plandeki przetrzyma nadchodzącą noc.
/Godzina 2:47/
Budzi mnie trzepoczący materiał plandeki, wiatr szarpie nim na wszystkie strony, mam wrażenie że zaraz odleci. W błyskawicznym tempie rozpinam suwak śpiwora i wydostaję się na zewnątrz by ratować mój dotychczasowy dach nad głową. Jest zimno, momentalnie zaczynają mi szczękać zęby. Udaje mi się na szybko złożyć i przytrzymać plandekę. Jest 2:48. Rozglądam się, za jakąś godzinę zrobi się już w miarę widno, próbuję rozłożyć plandekę ponownie. Nie da rady. Wiatr jest zbyt silny.
Na szczęście nie pada, temperatura wynosi 1 stopień na plusie a ja sterczę tu w krótkich spodenkach i koszulce. Podejmuję szybką decyzję o ewakuacji, nic tu po mnie. Zanoszę cały dobytek pod pobliski baldachim w miejsce gdzie choć trochę mniej wieje, zaczynam się przygotowywać do wyruszenia...
Cóż mogłem zrobić? Nie miałem jak tam zostać, jedyne co mi pozostawało to ruszyć przed siebie. Spakowałem się, założyłem ciepłe ubrania i opuściłem kemping.
Pomyślałem by zajechać na międzynarodowy dworzec autobusowy w Rydze, żeby to zrobić musiałem przedostać się przez most który już dzień wcześniej był średnio przejezdny. Tym razem było jeszcze gorzej, rower ze względów bezpieczeństwa wolałem prowadzić bo wiatr na otwartej przestrzeni robił co chciał.
Na dworcu potrzebowałem trochę czasu by się zorientować czy cokolwiek jedzie w moim kierunku, prawie nic nie znalazłem. Udałem się do informacji gdzie dowiedziałem się że żaden z przewoźników nie zabierze ze sobą roweru. Było kiepsko.
Nie miałem innego wyboru, ruszyłem przed siebie. Klucząc po mieście byłem w miarę osłonięty od rażącej siły wiatru, gdy przekraczałem granicę miasta, było już w miarę widno.
Najwięcej przemyśleń było na temat plandeki, nie sprawdziła się ona ani trochę. Nie trzymała ciepła, swoje ważyła mimo że wybrałem jeden z lżejszych modeli(o małej gęstości), mało miejsca wewątrz przez co zawsze przepakowanie przebiegało na zewnątrz, przepuszcza wiatr, nie chroni od spodu od np.mrowiska, swoje też waży i zajmuje.
Bardzo dobrym pomysłem okazały się dwa prawie litrowe bidony na widelcu, było trochę kłopotu z ich montażem, a podczas jazdy jedna z śrubek(zdecydowanie za krótkie) nie wytrzymała wstrząsów i wypadła. Jednakże zgodnie z przewidywaniami podczas wyprawy potrzebowałem sporych zasobów wody, nawet w te mniej słoneczne dni zużycie przekraczało 4 litry na samo nawodnienie nie mówiąc już o jakiejś herbacie czy posiłku.
Świetnym rozwiązaniem okazała się pompowana mata która zajmuje dużo mniej miejsca niż karimata i jest naprawdę wytrzymała. Byłem też bardzo zadowolony z mojego nowego śpiwora który dzięki swoim parametrom uchronił mnie nawet w te najzimniejsze noce.
Z elementów które testowałem były też noski na pedały, które tak samo jak w rowerze szosowym okazały się tylko przeszkadzać, za to już błotniki okazały się zbawienne. Nie było najmniejszego problemu przy mokrej nawierzchni czy jeździe podczas deszczu, błotniki po prostu robiły swoje.
Genialnym rozwiązaniem okazały się mapy offline. Dzięki aplikacji "Maps me", mogłem ściągnąć przed wyprawą mapy Litwy, Łotwy i Estonii i korzystać z nich w trybie samolotowym. Bez problemu wyszukiwały mi nazwy przystanków, budynki, ulice. Mimo że dopiero uczyłem się korzystać z aplikacji, było to o niebo lepsze niż 30 kartek z wydrukowanymi mapami z geoportalu.
Dzień 6, Riga-Kaunas-Warszawa, 266km
By lepiej zrozumieć co wydarzyło się przez następne 24 godziny, trzeba się cofnąć do wieczoru dnia poprzedniego.
Od godziny 21 pogoda ulegała pogorszeniu, zrywał się coraz silniejszy wiatr i zaczynało padać. Idąc spać, po raz pierwszy miałem obawy czy moja konstrukcja z plandeki przetrzyma nadchodzącą noc.
/Godzina 2:47/
Budzi mnie trzepoczący materiał plandeki, wiatr szarpie nim na wszystkie strony, mam wrażenie że zaraz odleci. W błyskawicznym tempie rozpinam suwak śpiwora i wydostaję się na zewnątrz by ratować mój dotychczasowy dach nad głową. Jest zimno, momentalnie zaczynają mi szczękać zęby. Udaje mi się na szybko złożyć i przytrzymać plandekę. Jest 2:48. Rozglądam się, za jakąś godzinę zrobi się już w miarę widno, próbuję rozłożyć plandekę ponownie. Nie da rady. Wiatr jest zbyt silny.
Na szczęście nie pada, temperatura wynosi 1 stopień na plusie a ja sterczę tu w krótkich spodenkach i koszulce. Podejmuję szybką decyzję o ewakuacji, nic tu po mnie. Zanoszę cały dobytek pod pobliski baldachim w miejsce gdzie choć trochę mniej wieje, zaczynam się przygotowywać do wyruszenia...
Cóż mogłem zrobić? Nie miałem jak tam zostać, jedyne co mi pozostawało to ruszyć przed siebie. Spakowałem się, założyłem ciepłe ubrania i opuściłem kemping.
Pomyślałem by zajechać na międzynarodowy dworzec autobusowy w Rydze, żeby to zrobić musiałem przedostać się przez most który już dzień wcześniej był średnio przejezdny. Tym razem było jeszcze gorzej, rower ze względów bezpieczeństwa wolałem prowadzić bo wiatr na otwartej przestrzeni robił co chciał.
Na dworcu potrzebowałem trochę czasu by się zorientować czy cokolwiek jedzie w moim kierunku, prawie nic nie znalazłem. Udałem się do informacji gdzie dowiedziałem się że żaden z przewoźników nie zabierze ze sobą roweru. Było kiepsko.
Nie miałem innego wyboru, ruszyłem przed siebie. Klucząc po mieście byłem w miarę osłonięty od rażącej siły wiatru, gdy przekraczałem granicę miasta, było już w miarę widno.
***
Jechałem przed siebie, rzadko pod górę, wiatr czasem lekko wiał w plecy, po raz pierwszy podczas tej wyprawy mogłem jechać w rozsądnym tempie.
Gdy człowiek jedzie, dużo rozmyśla. Ja jako że już wracałem, zastanawiałem się co się sprawdziło podczas tej wyprawy, oraz co okazało się złym pomysłem, jakie były moje wrażenia.
Bardzo dobrym pomysłem okazały się dwa prawie litrowe bidony na widelcu, było trochę kłopotu z ich montażem, a podczas jazdy jedna z śrubek(zdecydowanie za krótkie) nie wytrzymała wstrząsów i wypadła. Jednakże zgodnie z przewidywaniami podczas wyprawy potrzebowałem sporych zasobów wody, nawet w te mniej słoneczne dni zużycie przekraczało 4 litry na samo nawodnienie nie mówiąc już o jakiejś herbacie czy posiłku.
Świetnym rozwiązaniem okazała się pompowana mata która zajmuje dużo mniej miejsca niż karimata i jest naprawdę wytrzymała. Byłem też bardzo zadowolony z mojego nowego śpiwora który dzięki swoim parametrom uchronił mnie nawet w te najzimniejsze noce.
Z elementów które testowałem były też noski na pedały, które tak samo jak w rowerze szosowym okazały się tylko przeszkadzać, za to już błotniki okazały się zbawienne. Nie było najmniejszego problemu przy mokrej nawierzchni czy jeździe podczas deszczu, błotniki po prostu robiły swoje.
Genialnym rozwiązaniem okazały się mapy offline. Dzięki aplikacji "Maps me", mogłem ściągnąć przed wyprawą mapy Litwy, Łotwy i Estonii i korzystać z nich w trybie samolotowym. Bez problemu wyszukiwały mi nazwy przystanków, budynki, ulice. Mimo że dopiero uczyłem się korzystać z aplikacji, było to o niebo lepsze niż 30 kartek z wydrukowanymi mapami z geoportalu.
***
Dojechałem do Kowna na Litwie. W 13 godzin i 43 minuty pokonałem dystans 266 kilometrów. Moja prędkość średnia wyniosła 19,4km/h. Z prognoz pogody wiedziałem że noc w Kownie nie będzie wcale cieplejsza niż poprzednia, a średnio uśmiechało mi się wstawanie jutro rano i jechanie na łeb na szyję by zdążyć na pociąg. Postanowiłem spróbować jeszcze raz i udać się na dworzec autobusowy. Tam jak się okazało, za niemałe pieniądze, jeden przewoźnik zgodził się mnie zabrać. Ale cóż to był za autokar...dwupiętrowy, z barkiem, toaletą, stewardessą, skórzanymi fotelami, tabletami z internetem, filmami i muzyką na każdym fotelu. Nawet z 1 euro można było dokupić nie najgorsze słuchawki z czego oczywiście skorzystałem. I takim sposobem około godziny 18 znalazłem się w Suwałkach.
Na dworcu autobusowym zobaczyłem "PKS Białystok" który kojarzyłem że przejeżdża przez Warszawę, podjechałem i spytałem kierowcę czy mnie zabierze. Pan odpowiedział że teraz już nie ma miejsca ale o 21 będzie autobus do Wrocławia, podobno duży więc może on mnie zabierze.
Na początku zignorowałem tą informację, postanowiłem pojechać na dworzec kolejowy. Tam niestety okazało się że jedna kasa nie funkcjonuje od 2010 a druga od 2014 roku. Średnio uśmiechało mi się spędzanie tam 12 godzin w oczekiwaniu na pociąg, pozostało mi wrócić się na dworzec autobusowy i liczyć że kierowca autobusu do Wrocławia zgodzi się mnie zabrać.
W między czasie odbyłem długą i ciekawą rozmowę z człowiekiem który miał pasję hodowania pszczół. Opowiedział mi on wiele ciekawych rzeczy więc czas szybko mijał. Potem spotkałem starszą Panią, Ukrainkę która czekała na ten sam autobus co ja. Nie było sensu bym się produkował i na siłę próbował wypowiadać się w języku rosyjskim, doskonale rozumieliśmy się gdy każde z nas mówiło w swoim języku.
Nadeszła chwila prawdy. Kierowca mimo zastrzegania się że potem mogą być problemy z rowerem, że ludzie będą kłaść na niego bagaże, że to niewygodnie, ostatecznie dał się przekonać by zabrać mój dobytek. Przez pierwsze 2 godziny podróży czuwałem i kontrolowałem ile ludzi się dosiada i czy nie będzie potrzeby demontowania roweru. Potem już stwierdziłem że nic złego się nie stanie i postanowiłem chwilę pospać.
Około 3 w nocy dojechałem do Warszawy. Odpaliłem lampki w rowerze i przemierzałem puste ulice centrum stolicy. Bez pośpiechu kierowałem się w stronę ulic starówki gdzie czekał mnie nocleg, patrząc jak niebo w oddali wkrótce rozjaśni wschód słońca.
Samotna wyprawa nauczyła mnie wielu rzeczy, poznałem jakie są konsekwencje podróżowania samemu, jak dobrze trzeba być przygotowanym psychicznie do wyruszenia w taką podróż. Przekonałem się że nie zawsze obawy które nas tak blokują by udać się w niektóre rejony są słuszne, bo nasze wyobrażenia całkowicie odbiegają od obrazu jaki spotykamy na miejscu. Nauczyłem się jak ważne jest przełamywanie się i udawanie się tam gdzie nie mamy już sił, że każdy taki wysiłek będzie nagrodzony i odczujemy z niego satysfakcję. Rozmawianie z innymi ludźmi, z rowerzystami, z przypadkowo napotkanymi osobam, w ten sposób człowiek zupełnie inaczej postrzega swoją podróż, inaczej poznaje napotkane społeczeństwo, czuje że w tej podróży tak naprawdę nie jest sam...
Komentarze